10 paź 2012

Niedzielny krajobraz czyli Biegnij Warszawo

Medal pamiątkowy
Biegnij Warszawo 2012
Otwieram oczy, za oknem jeszcze szaro. Przyglądam się zaspany próbując zrozumieć czy półmrok na zewnątrz jest wynikiem zbyt wczesnej pory, brzydkiej pogody czy może mojego zaspania. Głowa opada mi na poduszkę... Zamykam oczy, odprężam się i relaksuję się przed wstaniem. Wiem, że powinienem już wstać ale jeszcze chwila w ciepłej pościeli to perspektywa, której trudno się oprzeć. 10 minut później budzik wyraźnie daje do zrozumienia, że jest już 7 i trzeba wstać. Nieco chłodny poranek, powietrze rześkie, może nawet zimne. Staje w oknie - wbrew wcześniejszym prognozom, pogoda zapowiada się ładnie. Odrobina ciepłego, jesiennego słońca już się pojawia.

Śniadanie.

Po 30 minutach i szybkim prysznicu jestem już gotowy do śniadania. No prawie gotowy. Jeszcze pomiar glikemii - 94mg/dL. Zanim zacznę śniadanie insulina 5j. Celowo odrobinę mniej niż wymaga tego posiłek - chcę minimalnie podnieść poziom cukru przed startem.  Jak na diabetyka bardzo nietypowe śniadanie - batonik żelkowy z soku malinowego, bardzo dobry bez konserwantów, bez sztucznych substancji żelujących - po prostu sok owocowy odparowany żelowany w naturalny sposób i batonik kokosowy z czekoladą
i bakaliami. Do tego zielona herbata z marakują i malinami lekko słodzona cukrem brzozowym. Całe "śniadanko" około 6WW. Mała masa, łatwo przyswajalne węglowodany. Nie często mogę sobie pozwolić na takie cuda. To jeden z wielkich plusów biegania - choć ostrożnie i pod dużą kontrolą to dzięki aktywności fizycznej czasem mogę pozwolić sobie na więcej przyjemności niż normalnie. Śniadanie wprawia mnie w doskonały nastrój.

Po drodze.

Jest jeszcze sporo czasu do startu, a my jesteśmy już gotowi. My - bo nie biegnę sam. Pomijając oczywiści kilkanaście tysięcy innych biegaczy, biegnie ze mną najważniejsza dla mnie osoba - moja partnerka. Na miejsce wybieramy się niecałą godzinę wcześniej. Trzeba gdzieś przecież zaparkować.
Po drodze mimo iż przemieszczamy się swoim samochodem da się zauważyć przed biegowe akcenty. Mnóstwo osób podążających w tym samym kierunku w charaktery- stycznych strojach. Znak rozpoznawczy czarne koszulki z zielonym logiem.
Na miejscu jesteśmy na 30 minut przed startem.
Idziemy w kierunku linii startu. Coraz więcej osób pojawia się wokół nas. Biegacze, kibice, osoby biorące udział w marszu. Wszyscy podekscytowani. Ci którzy nie byli na rozgrzewce teraz rozciągają się, rozgrzewają mięśnie, starają się rozruszać.

Start.

Jest już całkiem tłoczno. Koniec rozgrzewek. Nie ma na to miejsca. Zrobiło się głośno. Wszyscy się śmieją, głośno rozmawiają żartują. Wieka ekscytacja, Obok nas stoi auto
z którego mówi do nas wszystkich Robert Korzeniowski zagrzewając nas do współzawodnictwa, ale przede wszystkim do doskonałej zabawy. Odliczanie...
Ruszamy! Najpierw powoli, wręcz chodem, potem kiedy stopniowo stawka się rozciąga przyspieszamy i wreszcie zaczynamy biec. Linię startu przekraczamy już w swoim tempie.

Trasa.

Biegnie się świetnie - czuję że to dobry dzień. Magda też daje mi znać, że biegnie jej się dobrze. Początkowo nie zwracam uwagi na otoczenie, biegnie mnóstwo osób - stawka się ustawia, jedni nas wyprzedzają inni zostają za nami. Część biegnie szybko do przodu, ale są i osoby które już na pierwszym kilometrze zmieniają bieg w marsz. Koło 2 kilometra zauważamy starszą panią. To świetnie, że osoby starsze biegają i uczestniczą w masowych biegach ulicznych.

Biegniemy dalej, mniej więcej na 4-5 kilometrze jest górka. Ktoś kto biega górskie maratony powie - górka? jaka górka? Jednak jest - widać to dokładnie - większość wyraźnie zwalnia, niektórzy idą. Nasz cel jest utrzymać tempo. Jest ciężko. Pomaga wyznaczanie małych celów - do latarni, do zakrętu, do znaków - tutaj to prawie kończy się wzniesienie. Jeśli dobiegniemy do znaków będzie już łatwiej, a poza tym za moment będzie stanowisko z wodą. Wbiegamy na górę - spoglądam na zegarek - tempo utrzymane. Uśmiechamy się do siebie - jest dobrze - pierwszy cel osiągnięty. Górka nas nie spowolniła!

Niestety pojawia się przykry ból pod kolanem, jakieś napięcie, naciągnięcie - rozprasza mnie. Teraz jest delikatnie z górki - muszę wyrównać oddech po podbiegu i choć na moment odciążyć kolano. Dać mu odpocząć... Następny kilometr upływa mi właśnie na tym, wyrównywanie oddechu, "leczenie" kolana lub raczej tego co zaczęło boleć. Pojawia się dodatkowy efekt, który przypomina mi o cukrzycy. Wewnętrzne rozedrganie...
Czyżby spadek glikemii? Chyba nie możliwe - przed startem było 130mg/dL jestem na
6 kilometrze - czas wcale nie najlepszy - szybka kalkulacja. Wychodzi mi, że to mało prawdopodobne. Może to efekt zdenerwowania kolanem. Na wszelki wypadek nie przyspieszam mimo, że Magda namawia mnie na zwiększenie tempa i popracowanie na lepszy czas. Wszystko mija dopiero na 7 kilometrze.

Przyspieszamy. Na 8 kilometrze duże górka - tym razem zbiegamy w dół. Zgodnie z wcześniejszymi założeniami nie zwalniamy - rozciągamy krok, i biegniemy w dół tak szybko jak się tylko da. Potem okaże się że to był najszybszy kilometr! Mijamy wiele osób, które skracają krok i przez to mocno zwalniają. Z doświadczenia już wiem, że na takich odcinkach bardziej męczy spowalnianie biegu niż, bieg w tempie jaki dyktuje teren. Jesteśmy na dole. Jeszcze tylko zakręt i ostatnia prosta - ostatni kilometr.

Odbiegamy kilkaset metrów od zakrętu. Jedyna na czym jestem skupiony to wiadukt przede mną - zaraz za nim jest meta. Tylko to widzę - to mój cel. Zmęczenie daje znać o sobie, ale kiedy skupiam uwagę na widocznej już mecie, nie czuję napiętych ud, bolących łydek. Biegnę.... W skupieniu przeszkadza tylko coraz głośniejszy dźwięk karetki, na pewno tuż, tuż za plecami, rozglądam się, zbiegam na bok. Pogotowie mija mnie i kilkoro innych biegaczy skręca zaraz przed nami i zatrzymuje się na przystanku. Siłą rzeczy zwalniam, odwracam głowę. Na przystanku leży jeden z biegaczy lub biegaczek. Posta owinięta w koc termiczny, koło niej krzątają się lekarze. Ciarki przebiegają po plecach. Biegnę jednak dalej. Nie przydam się tutaj w żaden sposób. Przyspieszam... Mijam kolejne osoby - aż dziw bierze skąd człowiek bierze takie pokłady energii przed metą. Jest minąłem linię mety - już po wszystkim. Powoli razem z całą masą zmęczonych lecz szczęśliwych biegaczy przesuwamy się do przodu po pamiątkowe medale.

Mamy już medale i wodę - teraz musimy odnaleźć naszego synka. Miał nam kibicować razem z dziadkami na mecie. Na pewno gdzieś tutaj jest. Rozglądamy się uważnie. Jest malec u dziadka na rękach również nas zobaczył i macha do nas łapkami. Dochodzimy do niego - przytula nas i woła - mama tata wygraliście... to niesamowite - łzy same napływają do oczu - właśnie po to warto było biec te 10 kilometrów.

Atmosfera.

Jest coś niesamowitego w biegach masowych. Pozytywne wibracje, uśmiechnięci ludzie, poczucie przynależności do grupy ludzi, którzy mimo wielu różnic, odmienności poglądów, wyznania, koloru, pochodzenie zjawiają się na starcie i biegną razem. Nic innego nie ma znaczenia - ważna jest tylko idea biegania, robienia razem tego co wszyscy kochamy - bieg.

Na trasie pojawiają się uśmiechnięci kibice. Część to osoby które specjalnie wybrały się na trasę biegu by nam wszystkim kibicować, inni to przypadkowi przechodnie cierpliwie czekający, kilkunastotysięczny, niekończący się tłum przebiegnie. Wszyscy jednak życzliwi, uśmiechnięci, zagrzewający nas do biegu i większego wysiłku. Mijamy wile osób z małymi dziećmi, które przyszły popatrzeć i kibicować pasjonatom biegania. Wspaniałe jest to, że rodzice uczą swoje pociechy tak pozytywnych odruchów jak ciepłe kibicowanie amatorom na trasie biegów. Kto wie może za kilka lat na trasach biegów ulicznych będzie nam kibicowało znacznie więcej osób niż teraz.
Choć doping wspaniały to trudno porównywać go z tłumami kibiców jakie przybywają na trasy takich biegów jak choćby maraton w Nowym Jorku.

Organizatorzy nie zawiedli. Duże przedsięwzięcie zorganizowane w naprawdę dobry sposób. Łatwość poruszania się, dobre zabezpieczenia trasy, wolontariusze pomocni we wszystkim z czym biegacze się do nich zwracali. Brawo! Mam nadzieję, że w przyszłym roku będzie jeszcze lepiej.

Po biegu.

Jesteśmy w domu z bliskimi. Kibicowali nam rodzice, nasz synek i ciocia. Czujemy się zmęczeni, ale jakże szczęśliwi. Odbieramy gratulacje, rozmawiamy o biegu, opowiadamy. Udało się nam przebiec odrobinę powyżej godziny. Ponieważ ostatni kilometr biegliśmy osobno nasze czasy nieco się różnią. Magda przebiegła dystans
w 1 godzinę 4 minuty 6 sekund, ja w 1 godzinę 4 minuty 36 sekund. Jesteśmy zadowoleni. Kiedy powstał pomysł wzięcia udziału w tym biegu zakładaliśmy, że przebiegniemy
te 10 kilometrów w godzinę i 15 - 20 minut. Udało nam się w godzinę i 4 minuty to spora różnica i dowód na to, że biegając regularnie nasza forma podnosi się, zwiększa się wydajność organizmu a co za tym idzie jesteśmy zdrowsi.

Już teraz myślimy o starcie w przyszłorocznym biegu Biegnij Warszawo. Tym razem jednak wynik koniecznie poniżej godziny. Może 50 minut. Do zobaczenia w przyszłym roku na trasie biegu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz